Gerdien Verschoor "O złym psie Gorgoniuszu"
Na początku byłem okiem. Kilka grubych plam bagiennej zieleni, prosto z palety - od tego zaczęło się moje istnienie.
I panowała cisza.
Potem włoski pędzla delikatnie i ostrożnie zaczęły się obracać wkoło. To, co ciemne, rozjaśniło się. Czułem lekkie maźnięcia, głaskanie, w którym był jakiś cel: moje tęczówki z fałszywej zieleni, żółci prawie, jakby ostatnie promienie lata osiadały na soczystej holenderskiej łące. I zaraz potem, zdecydowanym ruchem, czarna kropka źrenicy. Niebiesko-biała błyszcząca gwiazdka w moim oku stworzyła światło i nagle spojrzałem prosto w kłujące włoski pędzla, tkwiącego w mięsistej dłoni o paznokciach ogryzionych do żywego.
Nie miałem pojęcia, dokąd to zmierza. Przecież nie miałem jeszcze łba, w którym mógłbym gromadzić myśli.
Po oku nastąpił pysk, tym razem z jakiejś smoczej zieleni, z długimi farfoclami gęstej farby, które miały przedstawiać moje wąsy. I natychmiast poczułem w pysku paskudny, tłusty smak farby olejnej: otrzymałem zęby, ostre i szpiczaste jak zwieńczenia siedemnastowiecznych dachów, stworzone z ciepłej, miękkiej czerwieni. Jeszcze nie wyschły, a już miałem ochotę zatopić je w jakiejś wielkiej kiełbasie, żeby się pozbyć tego obrzydliwego posmaku farby.
Następnie mój twórca zaczął pracę nad tym, co miało się stać moimi uszami. Namalował je w sposób, który malarze nazywają impasto, wskutek czego przez dobre kilka dni były zatkane farbą tak, że właściwie niczego nie słyszałem.
Cóż, drobiazg.
Namalował zresztą tylko jedno ucho.
Wymyślił sobie, że sportretuje mnie z profilu, zad z lewej, pysk z prawej. Zaoszczędziło mu to mnóstwo farby, ale lewego ucha nigdy nie dostałem.
A potem przyszła kolej na resztę ciała. Gdy malarz się do tego zabrał, zdawało się, że diabeł w niego wstąpił. Jak oszalały walił pędzlem o paletę, zamaszyście ciskał różne rodzaje zieleni na płótno, rozsmarowywał, wcierał, a tu i ówdzie drugim końcem pędzla drapał boleśnie moją świeżą skórę. Czułem na sobie jego gorący, dyszący oddech - bardzo nieprzyjemne doznanie, muszę wam powiedzieć.
Trzy łapy. Jako widzowie musicie sobie po prostu wyobrazić czwartą. Lewa przednia noga nie stała się nigdy niczym więcej niż niewidocznym kikutem, który jakby wahał się, czy wyrosnąć z lewego boku, lecz szansa ta nie była mu dana. Łapy też były zielone, nawet jaskrawozielone, z wyjątkiem lewej tylnej łapy: ta była znów tak czerwona, jak zęby. Nigdy do końca nie zrozumiałem, dlaczego.
O ogonie zapomniał.
Usłyszałem, jak mój stwórca mamrocze coś przy pracy o barwach dopełniających, a w tle namalował w przeróżnych odcieniach czerwieni jakiś kosmos, łysą przestrzeń, w której jeszcze wszystko mogło się wydarzyć.
Pustka.
No, poza mną oczywiście.
Na koniec złapał wodoodporny pisak i napisał coś na odwrocie płótna.
Usłyszałem, jak mruczy pod nosem: "Zły pies Gorgoniusz. Olej na płótnie, 120 x 250 cm, sygnowany i datowany w dolnym prawym rogu".
Nie byłem w stanie nic zrobić. Brak gruntu pod nogami.
Mój stwórca kazał mi zawisnąć w przestrzeni.
Miałem tylko jedno oko i ograniczone pole widzenia, tkwiąc tutaj na tym oleju na płótnie, 120 x 250 cm.
Spojrzenia gości odwiedzających atelier mówiły same za siebie. W najlepszym razie zaczynali się śmiać z niedowierzaniem. Czasem wydawali okrzyki przerażenia i siadali tyłem, najlepiej możliwie daleko ode mnie. Potem znów stawali przede mną i oglądali mnie pełni odrazy. Jedyne, co mogłem, to przyglądać się ze smakiem ich smakowitym łydkom, apetycznym udom, soczystym karkom.
I nieustannie czułem tę wielką, krwistoczerwoną przestrzeń wokół siebie.
Pewnego dnia przyszedł do atelier marszand. Otworzono butelkę, zadźwięczały kieliszki. Marszand i artysta omawiali obrazy z pracowni pod kątem ewentualnej wystawy. Handlarz stanął wprost przede mną i na boga, zaczął mnie głaskać: po zielonym pysku, za lewym uchem, po trzech nogach, a nawet po lewym przednim kikutku.
To dziwne, ale poczułem jakieś mrowienie w brzuchu.
- Artysto - powiedział marszand.
- To się nie sprzeda, taki samotny fałszywy pies. Jest zbyt bezpośredni, zbyt przerażający. Za bardzo podobny do zwykłego życia. Byłby mocniejszy, gdybyś domalował do niego historię. Malarstwo anekdotyczne, wiesz, w dzisiejszych czasach ludzie tego chcą.
Artysta się obruszył. Opowiedział coś, że niedawno rzucił się na niego wściekły pies, że nie chciał opowiadać zbyt osobistych historii. Oczywiście połowy nie usłyszałem przez tę jednouszną impastową głuchotę olejną. Ale - na ile przynajmniej mogłem nadążyć za rozmową - miał na myśli wyabstrahowanie psiej natury, malarskie przedstawienie meta-idei złego psa i tego, co on symbolizuje w świecie.
- Zapomnij o tym - powiedział handlarz. - Nie sprzeda się. Jak będziesz przy tym obstawał, to nie mogę przyjąć tego obrazu. Ale spójrzmy jeszcze na twoje nowe akty, one z pewnością są bardziej rynkowe.
No tak, to co teraz będzie?
Tego wieczoru artysta siedział przede mną i widziałem, że myśli. Namazał coś węglem drzewnym w szkicowniku, ramiona miał zapadnięte, końce wąsów zwisały, butelka obok prawie pusta. Potem przez długi czas bezradnie wzdychał.
Nagle jak szalony zabrał się do pracy.
- No dobrze - i przeklął siarczyście, - chcecie komercji, to będę komercyjny. Będziecie mieli za swoje!
Ze złością rzucił się po paletę pełną farb i sięgnął do pudła z grubymi pędzlami. Na płótnie obok mnie słyszałem gwałtowne szuranie, drapanie i ścieranie. Po kilku godzinach malarz z zadowoleniem przyglądał się swemu dziełu.
- Gorgoniusz -powiedział i klepnął ostrożnie po owłosionym pysku - masz towarzystwo! Teraz będą zadowoleni. Bawcie się dobrze, panowie.
Oczyścił pędzle i opuścił pracownie, wychodząc w ciemność nocy.
Tej nocy zaczęła się tragedia. Ze snu na stojąco wyrwał mnie cichy szept.
- Te, sukinsyn! Nic mi już nie możesz zrobić, ty kaprawe oko. No co, zła bestio, masz pewnie chrapkę na ludzką łydeczkę, co nie? Znam takich jak ty.
Zamilkł tylko na chwilę i znów zaczął.
- Hej, trójnogu! Niezłe babeczki tam naprzeciwko, widzisz , co? Różowe, gołe baby, świeżo spod pędzla. Jakbym mógł zleźć z tego obrazu, to bym już wiedział, jak się do nich zabrać, nie nudziłbym się ani chwili. A ty co tam masz między łapami, masz ty w ogóle jakieś jaja, kutasie? O tym nasz twórca pewnie też zapomniał!
Albo szeptał:
- Ty, szemrany. Ale ty debilnie wyglądasz. Trzy łapy i jedno oko. I kto to widział, żeby pies był zielony? Jesteś wszarzem, kundlu jeden.
I tak dalej, i tak ciągle, noc po nocy.
Robiło mi się od tego niedobrze.
Stałem się zły. I fałszywy.
No i tak, drogi czytelniku, spodziewasz się teraz oczywiście okrutnego zakończenia.
Na przykład.
Nagle poczerwieniało mi przed oczyma, tak czerwono, jak dopełniająca barwa czerwonego tła, od której odcinało się moje zielone ciało. Panując nad ruchami wyciągnąłem z kleistej farby olejnej mój smoczozielony pysk z zębami o krwistej barwie. Miałem wyraźną przewagę: mój świeżomalowany prześladowca nie wysechł jeszcze do końca i ledwie się mógł bronić. Nareszcie mogłem sobie popuścić, napełnić włochaty brzuszek, pozbyć się smaku farby w pysku.
Dobrzy ludzie, poszedłem na całość.
Napawałem się smakiem.
Podczas żucia odetkało mi się ucho, na które byłem głuchy.
Oczy zaczęły mi łzawić z rozkoszy.
Gdy amok minął, siedziałem, oblizując pysk z zadowoleniem, a wokół rozpościerał się krwawy krajobraz. Cuchnące resztki ludzkiego mięsa, jeszcze ciepłe, walały się po czerwonym płótnie i po podłodze pracowni.
Ale nie, to byłoby zbyt ordynarne.
I zbyt łatwe.
Poza tym jestem romantykiem.
Więc było to tak.
Rzeczywiście, to prawda, pewnej nocy zszedłem z płótna, niezbyt pewnie na tych trzech nogach, które zdawały się być z kitu. Mój prześladowca spał na stojąco. Po raz pierwszy mu się przyjrzałem: zaiste apetyczny kąsek, aż żal go nie schrupać.
Ale umiałem się opanować.
Pokuśtykałem do palety przypominającej słodki torcik lukrowy pokryty wszelakimi odcieniami różu przeznaczonymi do serii aktów, "bardziej rynkowych".
Ze słoika z rozcieńczalnikiem wybrałem zębami porządny pędzel. Na początek zacząłem ścierać nieznośnego sąsiada, który szybko zamienił się w nierozpoznawalną plamę w kolorze psiej kupy.
Potem wziąłem cienki pędzel do pyska i mocno go potarłem o róż na palecie.
Nie wolno mi było teraz popełnić błędu.
Na szczęście doświadczyłem sztuki z bliska.
Zacząłem od oka i poszukałem na palecie niebiańskiego, czystego różu, którym stworzyłem tęczówkę kochanego i posłusznego zwierzęcia mojego gatunku. Przy pomocy świecącej gwiazdki niebieskawej bieli wlałem światło w pełne zrozumienia oko. Wokół niego namalowałem loki w kolorze łososiowym, którego mój malarz używa do małych, miękkich piersi na aktach. Do ucha użyłem słodkiego różu, do kształtnej muszli ucha - koloru landrynki. Jak tylko się wyłoniło, zacząłem szeptać weń czułe słowa, które sam tak pragnąłem usłyszeć. Miękkie włoski łaskotały mnie w nos. Ofiarowałem jej ogon w kształcie staroświeckiego, rzadko spotykanego pędzla, ale ostrzegłem ją też od razu, żeby nim nie machała. Mogłaby się niechcący zetrzeć! Nie dałem jej obroży: chciałem ją nago i surowo.
I tak ją stworzyłem: moją Gorgoniuszkę.
Moja Gorgoniuszka pachniała jak sad o wczesnym wiosennym poranku, zapachem tak tkliwym, jak świeżo rozwinięty różowawy kwiat japońskiej wiśni.
Spojrzałem jej w oczko, patrzące na mnie z tęsknotą i zobaczyłem, że jest dobrze.
Tak, wiem: moja ukochana istnieje tylko z różowej farby olejnej i nigdy nie będzie moja. Poza tym jest tak piękna, że nie śmiem na nią patrzeć.
To się dobrze składa.
Bo gdy ponownie wstąpiłem na obraz, by zająć tam moje nieruchome miejsce, to moje oko nadal mogło patrzeć tylko w jednym kierunku: prosto przed siebie. Ale wiedziałem, że ona jest obok mnie, różowy obraz na moje podobieństwo, przepiękna suczka en profile, o trzech nogach, jednym oku i jednym uchu, jej śliczny zadek na prawo, jej uroczy pyszczek na lewo, oddalony od mojego zawziętego pyska zaledwie o długość nosa.
I teraz wisimy w muzeum. Dzień po stworzeniu malarz jak zwykle przyszedł do atelier rano, gdzieś koło dziesiątej. Gdy nas zobaczył - szczęśliwą parę w harmonijnych kolorach - wąsy z zadziwieniem zwinęły mu się nad ustami, którym zabrakło słów. Ale wieczorem znów przyszedł handlarz, a tydzień później wisieliśmy jako ozdoba wystawy w jego galerii. Natychmiast po wernisażu kupił nas kurator sztuki nowoczesnej tutejszego muzeum.
I stanowimy teraz perłę kolekcji, moja Gorgoniuszka i ja.
Nigdy więcej nie udało mi się opuścić płótna. Wisimy za grubą, ciemnoczerwoną liną, a tłumy turystów przepychają się, żeby nas lepiej obejrzeć. Czasem są wśród nich dzieci, które nie mogą się opanować. Przełażą pod liną i głaszczą mnie po ostrym futrze nosa. I w takiej chwili, tuż przed włączeniem się alarmu i nadbiegnięciem strażnika przeganiającego dzieci, znów czuję to dziwne mrowienie, w środku brzucha.